Wspomnienie Kornela Filipowicza
Poznałem ja na poczatku zimy 1941, własciwie zupełnie przypadkowo, w smutnym, opustoszałym Lwowie, w okolicznosciach, które spowodowały, Helena powzięła wtedy do mnie niechęć, a nawet złosć, uczucia, które zamienić się miały pózniej, jak to często bywa, w przyjazń. Wyprawiłem się do Lwowa w poszukiwaniu rodziny i z listem do przyjaciół. Ale mamy mojej we Lwowie nie zastałem, od blisko dwóch lat przebywała już w głębi ZSRR. Siostrze mojego ojca udało się w ostatniej chwili we wrzesniu 1939 Lwów opuscić i pod prad wielkiej rzeki uciekinierów dotrzeć do Warszawy. Zastałem tylko rodzinę mojej matki, ludzi już nie młodych, którzy nie zamierzali, przynajmniej na razie, Lwowa opuszczać. Znalazłem ich zbiedniałych; opalali tylko jeden pokój, rabiac stare półki i szuflady. Ale we Lwowie miałem jeszcze jedna sprawę do załatwienia: wiozłem mianowicie list od matki Przybosiowej do Bronisławy i Juliana Przybosiów. Chciałem bardzo przy okazji porozmawiać z nimi. Bylismy zaprzyjaznieni a nie widzielismy się od roku 1937, od czasu ich wyjazdu do Paryża. Ostatni adres Przybosiów miałem zanotowany. Mieszkali własnie u Heleny Blum. I tym sposobem pewnego popołudnia znalazłem się w Jej domu, przy ulicy Obertyńskiej, w mieszkaniu, które bardzo przypominało Jej pózniejsze mieszkania w Krakowie. Z tym, że krakowskie wnętrza były tylko w miniaturze powtórzeniem tamtych, lwowskich. W pokoju, w którym pracowała i gdzie mnie przyjęła, biurko stało tak samo w prawo od drzwi, w głębi. Siedziałem na tym samym lub bardzo podobnym fotelu, na którym siadywałem pózniej w Krakowie. Na scianach wisiały obrazy, które pózniej widywałem w Krakowie. A to biurko dobrze zapamiętałem. Rozmawiajac z Helena widziałem bowiem leżaca na biurku rzecz, która znałem: notes w szarej, ceratowej okładce, z włożonym między kartki ostro zastruganym ołówkiem. Notes ten należał do osoby, której poszukiwałem. Czułem też jakims dodatkowym zmysłem niedawna, a nawet bliska obecnosć Przybosiów w tym mieszkaniu. Jakby tylko wyszli na chwilę, jakby byli w sasiednim pokoju. Ale Helena nie wiedziała, co się z włascicielem notesu i jego żona dzieje, nie miała pojęcia, gdzie Przybosiowie przebywaja. Straciła ich z oczu po wkroczeniu Niemców. (Nie powiedziałem jej wtedy, że notes poznaję, może wydawało mi się to nie fair ?). Pózniej dowiedziałem się, że w tym notesie własnie, w miejscu założonym ołówkiem, w przeddzień aresztowania, jakby w natchnionym przeczuciu, Przybos napisał wiersz zaczynajacy się od słów:
Nie zasnę dziś jak zawsze,
Z gwiazdą w oczach.
Rozprysnie się w dzwięku dzwonka
Przyjdą po mnie ...
Helena dobrze grała swoja rolę. Konspiracja jest konspiracja, w czasie wojny nie ma z tym żartów. A ja wtedy nie wiedziałem, że Przybos niedługo po wkroczeniu Niemców został aresztowany, raczej przypadkowo, potem szczęsliwym sposobem (Niemcy nie mieli jeszcze dobrego rozeznania) zwolniony - i teraz ukrywał się. Gdzie? Tego jeszcze wtedy nie wiedziałem, ale, jak mówiłem czułem bliska i niedawna obecnosć w tym domu, i byłem przekonany, że Helena wie, gdzie oni w tej chwili sa. Rozmowa była przykra, chwilami bardzo nieprzyjemna. Moja natarczywosć wydała się podejrzana. Nie pomogły zaklęcia, zapewnienia, obietnice, znajomosć szczegółów, która miała swiadczyć o bliskiej znajomosci z Przybosiami, powoływanie się na wspólnych znajomych, między innymi Marię Jaremiankę (pózniejsza żonę moja), która poznała Helenę cztery lata temu w Paryżu, mieszkały w tym samym domu przy Lamandé. Nic nie pomogło. Helena była twarda i niubłagana. Wyszedłem na chwilę przed wyproszeniem mnie.
Ale sprzyjał mi szczęscie: kiedy wychodziłem z domu Heleny, zajechała akurat furmanka zaprzężona w parę niezłych jak na wojnę koni, a woznica zaczał wyjmować z półkosza bańki z mlekiem i jakies pakunki. Na wiszacej z boku tabliczce zasmarowano wapnem wapnem nazwę miejscowosci, widoczne były tylko dwie litery poczatkowe, cos jakby "ZW"... Nowa tabliczka przybita gwozdziami do starej, miała wyrazny napis "Liegenschaft", jakis numer i "Kreis Lemberg". Niewiele mi to mówiło. Wiedziałem tylko, że prawie wszędzie większe majatki przejęte zostały przez Niemców i podporzadkowane państwowym "Liegenschaften". Nie miałem nic do stracenie, więc strzeliłem: - Kiedy pan będzie wracał ? Woznica obejrzał się, ale widocznie wzbudziłem jego zaufanie, bo powiedział: - "Koło dwunastej. Dlaczego pana pyta?" - A bo chciałem się z panem zabrać, odwiedzić pana Juliana. - "Profesora?". - Tak. - "To nich pan tu będzie koło dwunastej". Ale dwie godziny pózniej furmanki pod domem Heleny nie było. Łatwo się było domyslić, że woznica opowiedziawszy o mnie, usłyszał: - "Na miłosć boska, panie Saszku, czy tam Wasylu, ja tego człowieka, z którym się pan umówił w ogóle nie znam, niech pan jak najprędzej stad ucieka i wraca okrężna droga"!. Helena mogła uznać, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane, ale nie wiedziała, że nie tak dawno byłem chłopcem namiętnie czytajacym "Dzieci kapitana Granta" i "Przygody Sherlocka Holmesa". Wróciłem do moich wujostwa i wsród szpargałów znalazłem austriacka dwusetkę. Jesli woznica wyjechał po rannym udoju i tu i ówdzie przystajac, przed dziesiata był we Lwowie, to tajemniczy majatek "ZW" nie mógł leżeć dalej jak kilkanascie kilometrów od Lwowa. Zatoczyłem cyrklem koło o promieniu 10 centymetrów i w jego zasięgu znalazłem majatek Zwertów. Nazajutrz ruszyłem piechota i po trzech godzinach marszu odnalazłem Przybosiów całych i zdrowych, dosyć komfortowo zamelinowanych w majatku, który jak się okazało, był własnoscia krewnych Heleny. Ale Przybosiowie mieli zamiar wkrótce Zwertów opuscić i szukać schronienia w rodzinnych stronach Juliana, gdyż w majatku spodziewany był lada dzień przyjazd niemieckiego zarzadcy. Spędziłem u Przybosiów spokojny wieczór na rozmowach, a nazajutrz rano poszlismy z Julianem na spacer. Otaczały nas puste aż po horyzont, przyprószone już sniegiem pola, z tkwiacymi tu i ówdzie czarnymi wrakami unieruchomionych czołgów. Rozmawialismy o wojnie, wydawało się, że minęła już nas, że jej losy roztrzygna się także gdzies daleko. Ale Przybos był zdania, że końca jeszcze nie widać. Przyrównał pamiętam, mechanizm tej wojny do działania sprężyny, która ciagle jeszcze jest nakręcana. Dopiero jak zacznie się odkręcać, będzie można mysleć o zbliżajacym się końcu wojny. Istotnie, przecież dopiero był koniec listopada. Z góra rok dzielił nas jeszcze od pierwszych wielkich klęsk niemieckich, pod Stalingradem i w Afryce.
Helena długo mi nie mogła zapomnieć tego, że udało mi się "wykrasć", jak to okresliła, tajemnicę miejsca pobytu Przybosiów. To zrozumiałe. Jej niechęć do mnie spowodowana była obawa, że Przybosiowie mogliby ja posadzić o niedyskrecję, która w warunkach okupacyjnych mogła być sprawa życia lub smierci. Rzeczy wyjasniły się dopiero po wojnie, kiedy bohaterowie tej przygody spotkali się w Krakowie: Helena przeniosła się tu na stałe, Przybos wychynał z ukrycia, ja wróciłem z łagru. I dawna niechęć do mnie zamieniła się w przyjazń, co prawda nie od razu. Naszej przyjazni sprzyjały zreszta czasy. Maria Jaremianka była teraz moja żona. Panowało niezwykłe ożywienie w kulturze. Pojawiły się pierwsze ksiażki, w których zawarta była prawda o wojnie. Na scianach zawisły obrazy malowane w ukryciu, gdyż okupant mianem "entartete Kunst" okreslał wszystko, co nie służyło prymitywnej propagandzie. Jesienia 1945 roku lub na wiosnę 1946 otwarta została pierwsza, bardzo skromna ale moim zdaniem bardzo znaczaca wystawa młodych malarzy w stołówce Zwiazku Literatów na Krupniczej. Półtora roku pózniej otwarto w Pałacu Sztuki wystawę sztuki nowoczesnej, która była już wydarzeniem. Nie była manifestacja żadnego kierunku, ani "rive gauche", ani "rive droite". Nie była też, jak potem poniektórzy chcieli, demonstracja sztuki amorficznej i antyhumanistycznej. Ukazywała tylko możliwosci otwarcia sztuki polskiej we wszystkich kierunkach. Powrotu jej do Europy i swiata.
Helena uczestniczyła od pierwszych dni w tym wielkim, ożywczym ruchu, jaki zapanował w kulturze polskiej. Bywała pilnie na wszystkich wystawach, nawiazywała znajomosci z młodymi artystami, odwiedzała ich pracownie. W "Tygodniku Powszechnym" zaczęła ogłaszać pierwsze recenzje i omówienia wystaw. Była wrażliwa i miała zrozumienie dla wszystkiego co w sztuce się działo. Studia metodologii historii sztuki u prof. Podlachy we Lwowiedały jej solidne podstawy znajomosci przedmiotu, wykłady których słuchała w Paryżu w École du Louvre, nauczyły ja muzealnictwa. Lwów za czasów młodosci Heleny był zasciankiem, do którego z opóznieniem docierały swiatowe nowinki, ale tuż przed I wojna swiatowa goscił bardzo jak na owe czasy dziwna, a nawet szokujaca wystawę obrazów awangardowych malarzy rosyjskich i niemieckich, wsród których były obrzay Kondinskiego i Malewicza i zapewne innych także malarzy. Helena była wtedy dziewięcioletnia dziewczynka i wystawy tej nie ogladała, ale opowiadała mi, że w nobliwym srodowisku lwowskim, z którego Helena się wywodziła , pamięć o tym wydarzeniu, zaprawiona posmakiem skandalu czy nawet profanacji sztuki przetrwała długie lata. W czasie studiów poznała Leona Chwistka i zaprzyjazniła się z nim. Podobno wyrażał się z uznaniem o młodej studentce, chwalił jej inteligencje i zainteresowanie sztuka nowoczesna. Helena znała jego osobliwa teorię "wielosci rzeczywistosci". Powtarzała też zapewne modne w owych czasach powiedzenie Witkiewicza: "Niech się dzieja rzeczy straszne, byle w wymiarach prawdziwej metafizyki..." W moim pokoleniu powiedzonko to nieco już przebrzmiałe, było interpretowane jako zachęta do eksperymentowania w sztuce, hasłem, które można by tak wytłumaczyć: eksperymentujcie smiało, ale z namysłem, bo każda ekstrawagancja może stać się sztuka pod warunkiem, że będzie logicznie uzasadniona i konsekwentnie uprawiana. W czasie studiów Heleny, z Warszawy, Krakowa i Łodzi zaczęły już promieniować żywe osrodki sztuki nowoczesnej: BLOK, PRAESENS, nieco pózniej grupa A.R. W parę lat potem, w roku 1937, Helena bardzo przejęła się urzadzona w Paryżu przez Duchampa wystawa surrealistów. Wróciwszy do Polski pisała o tej wystawie w Nike". Przybos, którego Helena poznała w 1937 roku Paryżu, choć sam wyrzekał się surrealizmu twierdzac, że jest siła martwa, że niczego dobrego literaturze nie dał ("może w malarstwie, może w teatrze?"), ten sam Przybos, zetknawszy się z francuskim surrealizmem - czyż nie napisał "Pióra z ogni", cyklou najpiękniejszych utworów? Helena miała wiele okazji , aby przekonać się, że dzieła sztuki sa często wynikiem gry paradoksów.
Miano jej pózniej za złe, że je oceny miały niekiedy charakter enigmatyczny, że je sady o sztuce nacechowane były niepewnoscia. Ale trzeba powiedzieć, że nie wynikajaca z niewiedzy, tylko przekonania, że dzieło sztuki jest zjawiskiem zbyt skomplikowanym, aby wolno było zawsze i wszędzie stosować wobec niego tylko dwie kategorie ocen: "tak" lub "nie". Obraz żyje. Oddala się od nas, potem znów zbliża. Jego wartosć rosnie lub wydaje się maleć.
Na wystawy obrazów nie przychodziła po to, aby porównać eksponaty z gotowa już wczesniej koncepcja ekspozycji - ale aby obrazy zobaczyć i posłuchać, co mówia o nich malarze i jak odbiera je publicznosć. Lubiła też bywać w pracowniach twórców. Rozmawiała z nimi na trzezwo i po wódce, wysłuchiwała też chętnie po katach ich sprzecznych o samych sobie sadów. Potrzebowała tego, pozwalało jej to nie tracić kontaktu z twórczoscia żywa i wsród cudzych różnych zdań zachować niezależnosć sadów własnych. Podziwiałem zawsze jej absolutna pamięć wzrokowa, cechę nie tak często spotykana nawet u historyków sztuki. Piszac o malarstwie żony mojej, Marii Jaremianki, ogladajac jej obrazy i robiac notatki, potrafiła mnie nagle zaskoczyć pytaniem: "a gdzie jest ten obraz Marysi, wiesz, taki z prawej strony u góry była podłużna, różowa forma, z lewej u dołu leżaca zielona, a z prawej czarna, postrzępiona, chciałabym ten obraz jeszcze raz zobaczyć".
Znajomosć srodowiska malarzy, dzięki bliskim z nimi kontaktom, pozwoliła Helenie pózniej, po roku 1949, kiedy cała kulturę polska, a z nia także plastykę, ogarnał ciężki, zalegajacy Polskę ponad pięć lat niż, bronić ile się tylko dało prawa artysty do tego, co wynika z jego powołania: prawa do indywidualnego widzenia swiata. Były to czasy, kiedy nawet tym, którzy uprawiali malarstwo przedmiotowe, zarzucano deformację rzeczywistosci - zapominajac o tym, że każde przeniesienie przedmiotu z przestrzeni trójwymiarowej na płaszczyznę dwuwymiarowa pociaga za soba nieuchronnie jego deformację. Helena będac już wtedy kustoszem i kuratorem galerii malarstwa nowoczesnego w Muzeum Narodowym w Krakowie, stosowała przy zakupach jedyne sensowne, jakie można było przyjać kryterium: jakosci. Dzięki też niej powstała w Muzeum kolekcja od poczatku wartosciowa, a gdy przyszedł rok 1956 i minęła epoka realizmu niefortunnie nazywanego socjalistycznym, majac swietne rozeznanie w srodowisku malarskim i kolekcjonerskim, zabrała się z energia do gromadzenia obrazów. Pozyskała, dzięki przyjazni z córka Chwistka, jego dwa pierwsze obrazy dla muzeum krakowskiego. Lata 1949-1956 były dla malarzy ciężkie, ale nie były to lata puste. Malarze pracowali, chociaż nie wystawiali. Helena dobrze o tym wiedziała. Z obrazów wczesniej powstałych i malowanych pózniej, po roku 1956, stworzyła w MNK piękna kolekcje sztuki współczesnej. Najliczniej reprezentowani w niej byli kapisci i "Grupa Krakowska". I słusznie, gdyż obie formacje najscislej zwiazane były ze srodowiskiem krakowskim. Helena nie zabiegała zbytnio w swej galerii o prace konstruktywistów i i abstrakcję czysta. Można by to jej mieć za złe. Chociaż znała się i na tym, sadzę jednak, że abstrakcja tak zwana geometryczna nie była jej miłoscia. Być może uważała ja za wynik zimnej, bezdusznej spekulacji. Rozmawialismy często z Helena, jeszcze za życia Marii, o "Grupie Krakowskiej". Ubolewalismy, że nie udało się stworzyć w Krakowie galerii, choćby niedużej, ale osobnej, w której dałoby się zgromadzić obrazy i rzezby artystów zwiazanych z tym ugrupowaniem artystycznym, zjawiskiem tak niezwykłym jak na stosunki polskie, a nawet europejskie. W latach 50, aby uchronić od zniszczenia będace w naszym posiadaniu (Heleny i Zofii Wielowieyskich, mojej żony i moim), a przechowywane w sposób zupełnie niewłasciwy, bo w piwnicy i na strychach, przedwojenne obrazy, szkicowniki, notatki kilku członków "Grupy Krakowskiej" (głównie Blondera, ale także Osostowicza i Wicińskiego) - przekazalismy je w depozyt PIS-owi w Warszawie. Były to czasy, kiedy PIS był jedyna instytucja, który chciał się podjać opieki nad tego rodzaju zbiorami, bo nikt inny "bohomazami" się nie interesował. Było to chyba około 300 pozycji. Zostały skatalogowane, na miejsce dotarły. Ale po latach, kiedy usiłowalismy się czegos z Helena dowiedzieć o losach depozytu - slad po nim zaginał. Depozytariusze potraktowali go widocznie jako swoja własnosć, gdyż obrazy uległy rozproszeniu po muzeach, notatki i korespondencja poszły do archiwum. Bardzosmy z Helena ubolewali nad tym. Była okazja stworzenia w oparciu o depozyt i inne, będace w prywatnym posiadaniu i możliwe jeszcze wtedy do zgromadzenia obrazy, galerii unikatowej, jakich niewiele istnieje w Europie.
Okazały jest dorobek pismienniczy Heleny Blum. Gdybym był historykiem sztuki, potrafiłbym go w sposób własciwy ocenić. Ale ja byłem tylko kims, dla kogo obcowanie ze sztuka było zawsze potrzebne do życia. Byłem tylko konsumentem sztuki, słuchałem tego, co o niej mówiono i czytelnikiem tego, co o sztuce pisano. Byłem czytelnikiem prac Heleny Blum, jej partnerem w rozmowach. Niczym więcej. Mogę tylko wyliczyć najważniejsze pozycje jej dorobku: kilkadziesiat wstępów do katalogów wystaw krajowych i zagranicznych, niezliczona ilosć recenzji i omówień i najważniejsze Jej prace: obszerne monografie Stanisława Wyspiańskiego, Olgi Boznańskiej, Józefa Pankiewicza, Zbigniewa Pronaszki, Hanny Rudzkiej- Cybisowej, Jonasza Sterna, Marii Jaremy. Myslę, że dobór nazwisk artystów, którymi się Helena zajęła nie był przypadkowy. Helena mniej interesowała się klasycznymi przedstawicielami pradów artystycznych - bardziej tymi twórcami, którzy działali na pograniczu epok, którzy ulegali kolejnym wpływom i fascynacja, nie zatracili jednak nigdy wyraznych cech swojej odrębnej osobowosci, nie uprawiali nasladownictwa, nie byli epigonami. Ja osobiscie najwyżej cenię monografie trzech najwybitniejszych malarek polskich: Boznańskiej, Rudzkiej-Cybisowej, Jaremy. Helena udowodniła, że malarstwo największej polskiej malarki, jaka była Olga Boznańska, ulegało tylko ledwie zauważalnym wpływom, mimo że dokoła niej (ale jakby z dala od jej cichej pracowni) przewalały się z łoskotem kolejno wszystkie możliwe odmiany impresjonizmu, secesji, kubizmu. Boznańska umiała zachować spokój, odrębnosć, tożsamosć. Boznańska była artystka niezwykle skonsolidowana wewnętrznie i konsekwentna. Miara oryginalnosci, samodzielnosci twórcy będzie zawsze to, w jakim stopniu podatny jest na wpływy współczesnych mu pradów i jak dalece potrafi być na nie odporny. Helena piszac o Boznańskiej, mimo iż była autorka wczesniej napisanej monografii Pankiewicza, którego także wysoko ceniła, cytuje wypowiedzi Jerzego Wolffa o malarstwie Boznańskiej i Pankiewicza: "Jego [Pankiewicza] sztuka jest pomostem łaczacym nas ze sztuka Europy, sztuka Boznańskiej naszym wkładem w tamta sztukę". Bardzo surowy to sad o Pankiewiczu, ale Helena Blum nie zawahała się przytoczyć. Opisujac dzieło Hanny Rudzkiej-Cybisowej w doskonale udokumentowanej i ozdobionej bardzo jak na nasze możliwosci poligraficzne dobrymi reprodukcjami monografii, znajduje dwie, nie wiem czy przez kogo innego zauważone cezury w jej malarstwie: pierwsza w latach wojny, kiedy Rudzka-Cybisowa, jakby pod wpływem otaczajacej ja rzeczywistosci, usiłowała zweryfikować swój stosunek do swiata ukazujac krajobrazy, miejsca i przedmioty w taki sposób, jakby chciała powiedzieć: sa w kraju obszary, które nie zostały zagarnięte przez wroga, żyja życiem niezależnym, pozostały niepodległe. Zaczyna malować też częsciej portrety, czego dawniej prawie nie robiła. Była to jakby chęć przywrócenia znaczenia swiatu widzialnemu, dawniej traktowanemu tylko jako pretekst. Druga cezurę w malarstwie Rudzkiej-Cybisowej umieszcza gdzies w latach szesćdziesiatych. Rudzka-Cybisowa zaczęła wtedy swoje malarstwo upraszczać, syntetyzować. Jakby nie negujac samej siebie, to jest tego, co dotad zrobiła, dażyła teraz do uogólnienia i podsumowania swojego dzieła. W monografii pracy o żonie mojej, Marii Jaremie, w krytycznych omówieniach jej twórczosci, w recenzjach i katalogach, Helena posługiwała się często ta sama metoda ukazywania dzieła artystki poprzez omawianie relacji między indywidualnoscia twórcza, a zależnoscia jej od wpływów. Nie negowała więc wpływu, jaki wywarł na Marię Picasso, podkresla jej poczatkowe zafascynowanie surrealizmem, potem malarstwem abstrakcyjnym i przejsciowe zainteresowanie (w latach pięćdziesiatych) malarstwem Nicholsona, Vasarely'ego i Mortensena - ale stwierdzała równoczesnie, że nie było to nigdy nasladownictwo ich obrazów, ale zainteresowanie tylko ich metoda, jakby nie tym, co namalowali, ale co namalować zapomnieli. Pobudzajacy wpływ artysty na artystę nie polego bowiem na imitatorstwie. Jest dialogiem, często nawet wzajemna, ale twórcza, negacja.
Na parę dni przed smiercia Helena przyniosła mi kilkanascie stron maszynopisu, z prosba o przeczytanie i rozmowę. Była to jej ostatnia praca, pisana z goraczkowym pospiechem, cechujacym ludzi, którzy przeczuwaja, że pozostaje im już bardzo niewiele czasu. Tekst ten miał być rozszerzeniem monografii Marii Jaremy, wydanej jeszcze w 1965 roku. Poszerzeniem o to wszystko, co Helena zaniedbała o Marii powiedzieć wtedy. Może nie tyle zaniedbała, co zbyt skrótowo potraktowała malarstwo Marii z okresu wojny i lat już powojennych. Miała tam być mowa o obrazach, które po latach odzyskały wartosć dawniej niedostrzegalna, gdyż przesłaniały ja tresci inne, bardziej wtedy może aktualne i zrozumiałe. W ostatnich miesiacach przed smiercia Helena odwiedzała mnie często. Ogladała obrazy i rysunki Marii, robiła sobie notatki. Rozmawialismy często o malarstwie Marii, o czasach, w których żyła, także o innych malarzach, i w ogóle o sztuce, która zawiera w sobie materię dziwna, wiecznie żywa, zmieniajaca się, jakby jej twórcy, którzy dawno pomarli, wciaż jednak mieli na nia wpływ. Rozszerzali w niej cos i przekształcali sprawiajac, że o ich dziełach nigdy nie można powiedzieć słowa ostatniego. Helena nie dokończyła swojej pracy o Marii. Byłem z nia umówiony na srodę czy czwartek- we wtorek już nie żyła. Na moim biurku pozostał niedokończony jej maszynopis. Nie będę jej mógł nigdy powiedzieć, co o tym myslę. Nie dokończone zostana nasze rozmowy.